niedziela, 17 czerwca 2018

Rycerska, skład celny i Czarny Karzeł, czyli kawałek Bydzi

Chyba nie chciałaby pani mieszkać tak blisko Rycerskiej!

Taka była reakcja jednego z pośredników handlujących nieruchomościami na pytanie o kawalerkę w bloku na Bocianowie. Zamierzałam się nawet wybrać w tę okolicę, żeby zobaczyć, co takiego strasznego jest na Rycerskiej, że zamieszkanie na szóstym piętrze w pobliskim wieżowcu miało by być czymś, czego absolutnie nie powinno się chcieć. Ale... jak to często bywa, plany zostały w planach. Rycerska utkwiła mi jednak w głowie, więc gdy zobaczyłam na fejsie wydarzenie: Rycerska O!żyje. BociaNowe od zaplecza postanowiłam skorzystać z okazji. Trochę mnie zdziwiło, że organizatorem jest deweloper Moderator Inwestycje, ale skoro - jak mówi plotka - firma kupiła caaaałą Rycerską...








Hasło: Pokażemy dawno nie widziane. Otworzymy zamknięte. Opowiemy nieznane. 

Do zwiedzania udostępniony został  skład celny, wzniesiony pod koniec XIX wieku. Znajduje się w miejscu, obok którego rzadko przejeżdżam, bo nijak mi nie po drodze (no, raz byłam bardzo blisko, kiedy po remoncie ulicy Stanisława Augusta nie zauważyłam buspasa i dojechałam do pętli tramwajowo-autobusowej ciągiem nieprzeznaczonym dla osobówek). Do tego budynek jest schowany za drzewami. Rycerska 22.  Od razu rzuciły mi się oczy dachówki karpiówki (bardzo lubię ten rodzaj pokrycia dachowego oraz nobliwy kształt i ślady dawnej świetności. W środku było różnie:) Wybite szyby, sporo prowizorki, przykryte gumolitem stare kafle oraz... toaleta w szafie:))) I przepiękny strych. Jak to się teraz mówi: z dużym potencjałem.









Fascynujący okazał się jednak nie tyle budynek biurowo-mieszkalny o klasycystycznej fasadzie, co bardzo dobrze zachowana, zjawiskowa hala składu z peronem wyładowczym.







Czarny Karzeł w składzie celnym

Kolejna niespodzianka. Największa. Hala nie była całkiem pusta. Powstawały tu właśnie dekoracje do nowego projektu Czarnego Karła. Przygotowywał je głównie Robert "Telesfor" Poryziński.  Wielbłąd był imponujący. Jak wyczytałam na fejsie, Czarny Karzeł to "grupa artystyczna, która zrzesza kilkadziesiąt osób w Polsce i za granicą.  Możliwe, że Czarny Karzeł nie istnieje, ale potrafi się śmiać". Żałowałam, że nie dowiedziałam się o projektach grupy chociaż o dzień wcześniej, bo mogłabym przyjechać, by obejrzeć ich występ. Odbył się właśnie w składzie celnym.

Odjechane projekty, chór społeczny, ludzie różnych zawodów, którym chce się uczestniczyć w różnych projektach. Zawodowcy, którym chce się współpracować z amatorami. Jakie niedopatrzenie! Działają dziewięć lat, a ja czytałam o nich tylko raz - chyba w Wyborczej był artykuł o projekcie przygotowywanym z bydgoszczanami 60+. Nie zainteresowałam się tym, bo... po pierwsze wtedy jeszcze nie byłam w grupie 60+, a po drugie... nie byłam bydgoszczanką. Ech, dużo straciłam. Przyjdzie nadrobić:))))



















Prywata

Tyle emocji!!! Nie mogę tego zostawić bez podziękowań dla: Moderator Inwestycje, gadającym z nami artystom z Czarnego Karła, przewodniczkom z visite.pl,  (spotkałam się już z Wami, dziewczyny, w projekcie Bory dla Seniora:) oraz dla Dominiki Kiss-Orskiej ze Skrzynki na bajki za rekomendację projektów MI, gdy zapytałam, czy warto:)))

niedziela, 25 lutego 2018

Lizbona i fado

Lizbona pachnie tęsknotą. Fado pachnie tęsknotą.

Dopiero na kilka dni przed wyjazdem do Lizbony przypomniało mi się, że Marcin Kydryński, którego Sjesty z przyjemnością słucham, napisał książkę o tym mieście: Miasto moich ulic. Lizbona.  Szybko zamówiłam ją w internecie. Okazało się jednak, że nie można tej książki tak po prostu łyknąć, nawet z towarzyszeniem muzyki z płyty o tej samej nazwie. Do wyjazdu zdążyłam przeczytać niespełna połowę. Zapamiętałam, że fado to znaczy "los, przeznaczenie", a Lizbona pachnie saudade, co tylko w przybliżeniu można przetłumaczyć na "tęsknota".

Wreszcie tam docieramy. Po głowie chodzi mi cytat: "Jeśli akurat jest wtorek...". Niestety, nie pamiętam, gdzie wtedy pójść, żeby posłuchać prawdziwego fado. Akurat JEST wtorek i cytując Kydryńskiego: "Przed nami pierwszy, dla niektórych pospiesznych wędrowców jedyny wieczór. Im współczuję". Nam jednak tak bardzo współczuć nie trzeba, bo chociaż następnego dnia bladym świtem wyruszamy na Maderę, jeszcze tu wrócimy. Dziś jednak nie mamy wiele czasu. Lokujemy się więc w znakomicie położonym hotelu Pensao Nova Goa (o którym wkrótce napiszę osobno). Jemy bardzo dobrą kolację w restauracji Piri Piri, z rybami i owocami morza, a potem spacerujemy po okolicznych uliczkach w poszukiwaniu jakiegoś  muzycznego miejsca. Korcą nas schody, w końcu schodkowych ulic w Polsce nie ma tak wielu, więc wspinamy się i wspinamy. I już gdy wydaje się, że "Jeśli akurat jest wtorek..." to słowa mocno przesadzone, z jednego z lokalików dochodzi do nas muzyka. Bez zastanowienia wchodzimy do środka.
Pierwsze wrażenie:



Zostajemy! Lokal ekstra! O to nam chodziło.


Niestety, nie możemy nic już zjeść, bo jesteśmy po superkolacji, ale białe wino zamawiamy. A jakże! Z rozsądku wychodzimy dość wcześnie, rano trzeba na Maderę, ale obiecujemy sobie, że wrócimy. Na pewno.
I wracamy po trzech dniach wspaniałego pobytu na zielonej wyspie. Dzień upływa nam na zwiedzaniu Lizbony, ale wieczorem biegniemy znajomymi schodami na górę - tym razem głodne. Zamawiamy każda po jednogarnkowej potrawie z rybą w środku. I... totalny zawód. Smak potrawy jest tak niezgodny z naszymi przyzwyczajeniami, że mimo otwarcia na eksperyment nie udaje się nam zbyt wiele zjeść. Za to goście przy innych stolikach jedzą z apetytem... do ostatniej łyżki. Wszyscy (tu już łącznie z nami) chętnie piją wino i piwo, a niektórzy także kieliszek czegoś mocniejszego na odchodne. Znowu słuchamy muzyki. Tym razem jest tylko jeden gitarzysta, ale częściej śpiewa sama właścicielka
Następnego dnia jesteśmy tak zmęczone, że szybko idziemy spać. Jednak ostatni wieczór trudno spędzić bez fado. Postanawiamy na zakończenie pobytu wybrać inny lokal. Schodząc z zamku św. Jerzego, widzimy napis Free Fado. Miejsce wydaje się idealne.
Knajpka rzeczywiście jest ucieleśnieniem wyobrażenia turysty o lizbońskim wieczorze. Przyjemny wystrój, dobra kolacja i dziewczyna wykonująca fado: długie włosy, karminowe usta, chusta w czerwone kwiaty i gitara w rękach. Gra dobrze, choć przeinterpretowuje piosenki ("teraz będę przeżywać"). "Przeżywanie" nie przeszkadza jej zachowywać rygorystyczny rytm pracy znany z dawnych dansingów: trzy utwory i 20 minut przerwy, trzy utwory i 20 minut przerwy. Hmmm...


Jemy kolację i zwiewamy stamtąd... po schodkach na "naszą" górkę:) Ale to nawet nie jest wtorek! Jeszcze gorzej - to poniedziałek. W środku Sao Cristovao siedzą tylko: właścicielka, jakaś towarzysząca jej kobieta w podobnym wieku i mężczyzna, który stoi za barem ubrany w kurtkę i fartuch. Wygląda na to, że kucharka i kelnerka mają wolne (może za pracę w niedzielę - w końcu to też UE). Gitarzysty także nie ma! Żadnego! Właścicielka angielskiego nie zna, ale słowo "music" ma brzmienie międzynarodowe, więc rozumie, o co nam chodzi. Zresztą nas też rozpoznaje. Wycisza serial i włącza  fado z puszki. Trudno, zamawiamy karafkę wina i siedzimy, nie dając się namówić na nic do jedzenia, choć może dziś wrażenia byłyby inne. Po około 20 minutach pojawia się "nasz" gitarzysta. Nadzieję budzi na chwilę jego uśmiech. Siada na swoim miejscu, ale... nie ma gitary. Siedzi z poważną miną 5 minut, 10, 20... Dostaje lampkę wina, wypija tylko łyk, potem drugi. I znowu siedzi niemal bez ruchu. W końcu, jak już myślimy, że nic z tego nie będzie, wstaje, wchodzi za kontuar i wyciąga gitarę. Wydaje nam się, że nie ma dziś weny, ale nie. Po chwili fado w odcieniu saudade znowu rozbrzmiewa. Właścicielka śpiewa, schodzą się goście. Jest cudnie.



Mamy odwagę wystukiwać rytm na czym się da, nawet nucimy refren tęsknej piosenki. Piękne zakończenie ostatniego lizbońskiego wieczoru. Trzeba tam wrócić. Trzeba wrócić do Lizbony. Koniecznie.

sobota, 6 stycznia 2018

10 000 kroków - dzień czwarty

Dziś poszła ze mną koleżanka. Miałyśmy niewiele czasu i te 10 000 kroków do zrobienia. Trasa prosta: 5000 kroków pod Obrowo i tyleż samo z powrotem. Pogoda niezła. W polu żurawie. Pachniało wczesną wiosną. Na liczniku w sumie: 7,61 km, 11 191 kroków (i co najważniejsze: 281 kcal).





Niech tylko pogoda się utrzyma. W sumie - już mogłaby być wiosna:)