Te pochodzą sprzed 20 i 30 lat - z przemyśleń uczniów w Kęsowie. Kto po latach przyzna się do autorstwa?
Jurand miał tylko jedno oko, a drugie oko miało barwę żelaza.
Jurand był zawzięty, bo gdy sobie powiedział, że musi pomścić żonę, to mścił ją bardzo zawzięcie.
Właścicielka domu zemdlała, wszyscy myśleli, że to meteoryt.
Prawie zabity King Kong spada z wieżowca.
Żebrak ucieszył się, wziął różę, słusznie ją wykorzystał i żył długo i szczęśliwie.
Moja ciocia ma dziurę w pończochach i wyłazi z niej palec.
Moja wakacyjne przygoda była na biwaku leśnym.
Baczyński umarł na skutek dostania pociskiem w głowę nieprzyjaciela.
Wewnętrzne części ciała okrywała ciemna spalona skóra.
Włosy odznaczały się od innych części ciała, bo były białe.
W tym momencie w jego głowie nie ma miejsca na latarnię, na nic.
Nie powiodło mu [Norwidowi] się tam, ponieważ postępowała go głuchota.
Jego głowę pokrywały siwe włosy i niebieskie oczy.
Moja ciocia leciała samolotem i zapięła pas startowy
Cześnik wyciągnął sobi enogi i dotykały one Rejenta.
Rejent, tańcząc z Podstoliną, przez przypadek depnął na sukienkę Klary, która popękała.
środa, 29 listopada 2017
niedziela, 12 listopada 2017
Hochelaga, czyli kraina dusz - film na Camerimage 2017
Pierwszy film (Hochlaga. Land of Souls) podobał mi się bardzo (nie daję sobie prawa do jakiejkolwiek oceny obiektywnej). Piękna opowieść pokazująca, że wszystko co się dzieje, jest częścią wielkiej historii. To samo miejsce bywa grobem, tłem miłości, punktem spotkania lokalsów z przybyszami (smaczkiem jest ocena ofiarowanego miejscowym w prezencie krzyża - wódz Irokezów stwierdził: oni czczą tortury), gry w rugby. Wszystko zamknięte jest w ramach relacji naukowca z badań archeologicznych podjętych, kiedy w wyniku powstania leja kresowego po ulewie, zapada się fragment stadionu, powodując śmierć jednego z zawodników. Warto obejrzeć i ze względu na przesłanie, i na piękne zdjęcia (jakie światło!!!). Film reżyserował Francois Girard. Autorem zdjęć był Nicolas Buldoc.
sobota, 28 października 2017
Korowód dla Marka Grechuty
Po raz trzeci przeszedł wokół Rynku w Krakowie korowód w ramach Grechuta Festival. Że padało, no i cóż, że wiało - nie szkodzi. Ruszyła orkiestra AGH, za nimi Danuta Grechuta, ułani, barwni Piwniczanie i inni artyści, a potem my, tłumek, dla którego Marek Grechuta nadal jest ważny. Wcześniej oczywiście z należnym szacunkiem przywitaliśmy króla i wysłuchaliśmy królewskiego przemówienia, które niosło się w dal z balkonu pałacu pod Baranami.
Przesympatycznie było, choć niestety bez "Nie dokazuj, miła, nie dokazuj". Myślę jednak, że artyści, zbiorowo kierujący się ku Piwnicy pod Baranami, tam po rozgrzewce zaśpiewali tę piosenkę sobie, muzom i Markowi Grechucie, który duchem był z nimi.
poniedziałek, 9 października 2017
Z Fridą dobrze, z pamięcią gorzej:)
Gdy usłyszałam, że poznańskie Centrum Kultury Zamek przygotowuje wystawę prac Fridy i Diego, wiedziałam, że będę chciała tam być. Nieocenione koleżanki fotografki podjęły temat. Ledwo wystawa się zaczęła, już tam byłyśmy. Ulice (nie tylko tu, przy CK Zamek) zapowiadały, co się wydarzy.
Dobrze, że zdecydowałyśmy się zwiedzać z przewodnikiem. Na wiele ciekawych elementów na obrazach i zdjęciach na pewno nie zwróciłybyśmy uwagi. Polski kontekst, a więc zdjęcia artystki wykonane przez fotografki polskiego pochodzenia, a przede wszystkim wystawienie obrazów należących do Muzeum Narodowego w Warszawie oraz przypomnienie tajemniczego zniknięcia (na zawsze) obrazu Fridy Zraniony stół, po raz ostatni eksponowanego w Polsce na wystawie sztuki meksykańskiej, okazało się bardzo dobrym pomysłem. Związało eksponowane prace w całość. Chłonęłam wystawę, mając w pamięci film Frida, jak to odbiorca amator. Zdjęć nie zrobiłam wielu, chciałam się przede wszystkim napatrzeć. Pewnie to była jedyna okazja.
Niestety, nie wzięłam na wystawę ze sobą czegoś, co kupiłam już parę miesięcy temu i co miało służyć wyłącznie mojej próżności: barwnego plecaczka z wzorem nawiązującym do twórczości Fridy. A tak go oszczędzałam, żeby nie zniszczyć przed planowaną premierą na poznańskiej wystawie:) No, cóż nie poszło, plecaczek poczeka do wiosny. Od czasu do czasu zimą też na niego spojrzę, zrobi się kolorowo.
Twórczynię plecaczka (i wielu innych równie fajnych) można znaleźć na fb: @juszkaszyje.
Dobrze, że zdecydowałyśmy się zwiedzać z przewodnikiem. Na wiele ciekawych elementów na obrazach i zdjęciach na pewno nie zwróciłybyśmy uwagi. Polski kontekst, a więc zdjęcia artystki wykonane przez fotografki polskiego pochodzenia, a przede wszystkim wystawienie obrazów należących do Muzeum Narodowego w Warszawie oraz przypomnienie tajemniczego zniknięcia (na zawsze) obrazu Fridy Zraniony stół, po raz ostatni eksponowanego w Polsce na wystawie sztuki meksykańskiej, okazało się bardzo dobrym pomysłem. Związało eksponowane prace w całość. Chłonęłam wystawę, mając w pamięci film Frida, jak to odbiorca amator. Zdjęć nie zrobiłam wielu, chciałam się przede wszystkim napatrzeć. Pewnie to była jedyna okazja.
Niestety, nie wzięłam na wystawę ze sobą czegoś, co kupiłam już parę miesięcy temu i co miało służyć wyłącznie mojej próżności: barwnego plecaczka z wzorem nawiązującym do twórczości Fridy. A tak go oszczędzałam, żeby nie zniszczyć przed planowaną premierą na poznańskiej wystawie:) No, cóż nie poszło, plecaczek poczeka do wiosny. Od czasu do czasu zimą też na niego spojrzę, zrobi się kolorowo.
wtorek, 3 października 2017
Jak pomyliłam Raj z Ruiną...
Zerknęłam tylko przez moment na zdjęcie, które chciałam zamieścić na fb. Raj - pomyślałam - przypominając sobie kilkudniowy pobyt w Poznaniu. Malutkie przycięcie, niewielka obróbka i już. Raj - jak nic. Po kilku godzinach spojrzałam jeszcze raz: eee, to nie Raj, to Ruina:)
Dlaczego mi się pomyliło?
Ruina (a właściwie La Ruina) i Raj to dwie sąsiadujące knajpki. Ruina to fantastyczna kawiarenka, a Raj to niezwykła restauracyjka (celowo używam zdrobnień). W Ruinie piłam świetną kawę i jadłam znakomity sernik z mango, w Raju jadłam bardzo dobry obiad. Bardziej zapamiętam jednak Ruinę. Pracuje tam niezwykła dziewczyna, z którą z przyjemnością się rozmawia. To ona opowiedziała nam o tych knajpkach i ich właścicielach, odmówiła zrobienia kawy americany:) i zachęciła do zamówienia ciasta.
Obie knajpki należą do małżeństwa podróżników, które właśnie wyruszyło w swoją kolejną wielką podróż. Tym razem po obu Amerykach. Wrócą podobno za 302 dni. Ich fascynacja podróżami widoczna jest wszędzie: zdjęcia na ścianach, menu w formie widokówek. Ich pasję widać także w daniach z różnych stron świata.
Grażyna Mądra-Pawlak i Jan Pawlak - podróżnicy restauratorzy - stworzyli też niezwykłą książkę kucharską Lubię. Atlas z przepisami. Przeplatają się w niej wspomnienia z przepisami (w tym na cudowny sernik z mango) i przepięknymi fotografiami.
To jedno z moich poznańskich odkryć. Jedno z... bo było ich bardzo dużo.
Dlaczego mi się pomyliło?
Ruina (a właściwie La Ruina) i Raj to dwie sąsiadujące knajpki. Ruina to fantastyczna kawiarenka, a Raj to niezwykła restauracyjka (celowo używam zdrobnień). W Ruinie piłam świetną kawę i jadłam znakomity sernik z mango, w Raju jadłam bardzo dobry obiad. Bardziej zapamiętam jednak Ruinę. Pracuje tam niezwykła dziewczyna, z którą z przyjemnością się rozmawia. To ona opowiedziała nam o tych knajpkach i ich właścicielach, odmówiła zrobienia kawy americany:) i zachęciła do zamówienia ciasta.
![]() |
La Ruina |
![]() |
Raj |
![]() |
La Ruina |
![]() |
Raj |
![]() |
La Ruina |
![]() |
Raj |
![]() |
La Ruina |
![]() |
Raj |
Obie knajpki należą do małżeństwa podróżników, które właśnie wyruszyło w swoją kolejną wielką podróż. Tym razem po obu Amerykach. Wrócą podobno za 302 dni. Ich fascynacja podróżami widoczna jest wszędzie: zdjęcia na ścianach, menu w formie widokówek. Ich pasję widać także w daniach z różnych stron świata.
Grażyna Mądra-Pawlak i Jan Pawlak - podróżnicy restauratorzy - stworzyli też niezwykłą książkę kucharską Lubię. Atlas z przepisami. Przeplatają się w niej wspomnienia z przepisami (w tym na cudowny sernik z mango) i przepięknymi fotografiami.
![]() |
To egzemplarz książki niemal zaczytanej (a może raczej zaooglądanej) z Raju. |
![]() |
Te książki czekają na swoich właścicieli. Długo chyba czekać nie będą. |
To jedno z moich poznańskich odkryć. Jedno z... bo było ich bardzo dużo.
poniedziałek, 18 września 2017
Największa góra piachu w Europie - Dune du Pilat
Południowo-zachodnia Francja jest znacznie mniej znana u nas niż południowa i zdecydowanie rzadziej odwiedzana. Myślę o Akwitanii, która ma bardzo wiele uroku. Bazą wypadową może być Biscarrosse, urocze miasteczko rozłożone szeroko między dużymi jeziorami a Atlantykiem. Jego usytuowanie przypomina trochę naszą Łebę, tym bardziej że kilkanaście kilometrów dalej znajduje się podobna atrakcja: Dune du Pilat, pod względem ilości piasku największa wydma w Europie.
Francuzi twierdzą zwykle, że jest najwyższa (ponad 110 m), najdłuższa (ponad 2,7 km), najszersza (ponad 500 m) i najpiękniejsza.
W tym miejscu należy wyjaśnić nieporozumienia związane z nazwą. Po pierwsze, w internecie (i nie tylko) można się spotkać z nazwą Dune du Pyla, która się rozpowszechniła, ale nie występuje w żadnym oficjalnie potwierdzonym dokumencie. Jeszcze zabawniej nazwa została przetłumaczona na polski: Wydma Piłata. A nazwa "Pilat" to nie jest nawiązanie do imienia niesławnego rzymskiego prefekta Judei. To gaskońskie słowo, które oznacza po prostu "kupa" lub "kopiec".
Na tę wielką górę piachu wskrabać się można w dowolnym miejscu, wystarczy zostawić samochód przy drodze (nie wiem, jak z miejscami w sezonie, we wrześniu nie ma problemu), jednak jeśli chce się wejść wygodnie nowszymi schodami (za darmo), aż kusi parking, z którego do tych schodów jest najbliżej. Opłata parkingowa jednak liczona jest bardzo sprytnie: pierwsze pół godziny za darmo. Super! Tyle że w pół godziny da się tylko biegiem pokonać schody, spojrzeć w biegu z grzbietu wydmy w dal i w takim samym tempie zbiec na dół. Nawet to jednak może nie pomóc, bo o ile wjazd na parking z głównej trasy jest krótki i dość prosty, o tyle wyjazd - to już zupełnie inna sprawa - serpentyny (na płaskim terenie!) jak w górach. Przekroczenie czasu choćby o minutę kosztuje drogo, podobno drożej niż w Paryżu.
Za pierwszym razem zaparkowaliśmy na dziko. Za lasem z daleka widać było równy wał piachu zasłaniający krajobraz. Im bliżej podchodziliśmy, tym wydma prezentowała się lepiej, a wydeptany szlak przechodził naturalnie w szlak podniebny, a raczej doniebny:)
Droga w górę po tym piachu to niezły wyczyn. Można podchodzić którąś z wydeptanych już ścieżek, można wydeptać swoją własną. Można też skorzystać ze starych schodów (nie tych prowadzących od parkingu), tyle że ze względu na ich konstrukcję pokonywano je często na czworakach.
Na górze nagroda: widok na Atlantyk oraz Zatokę Arcachon i świetne piaskowe krajobrazy.
Miejsce raj - dla paralotniarzy...
...i dla tych, którzy lubią po prostu posiedzieć, popatrzeć i pomyśleć, że świat jest piękny.
Francuzi twierdzą zwykle, że jest najwyższa (ponad 110 m), najdłuższa (ponad 2,7 km), najszersza (ponad 500 m) i najpiękniejsza.
W tym miejscu należy wyjaśnić nieporozumienia związane z nazwą. Po pierwsze, w internecie (i nie tylko) można się spotkać z nazwą Dune du Pyla, która się rozpowszechniła, ale nie występuje w żadnym oficjalnie potwierdzonym dokumencie. Jeszcze zabawniej nazwa została przetłumaczona na polski: Wydma Piłata. A nazwa "Pilat" to nie jest nawiązanie do imienia niesławnego rzymskiego prefekta Judei. To gaskońskie słowo, które oznacza po prostu "kupa" lub "kopiec".
Na tę wielką górę piachu wskrabać się można w dowolnym miejscu, wystarczy zostawić samochód przy drodze (nie wiem, jak z miejscami w sezonie, we wrześniu nie ma problemu), jednak jeśli chce się wejść wygodnie nowszymi schodami (za darmo), aż kusi parking, z którego do tych schodów jest najbliżej. Opłata parkingowa jednak liczona jest bardzo sprytnie: pierwsze pół godziny za darmo. Super! Tyle że w pół godziny da się tylko biegiem pokonać schody, spojrzeć w biegu z grzbietu wydmy w dal i w takim samym tempie zbiec na dół. Nawet to jednak może nie pomóc, bo o ile wjazd na parking z głównej trasy jest krótki i dość prosty, o tyle wyjazd - to już zupełnie inna sprawa - serpentyny (na płaskim terenie!) jak w górach. Przekroczenie czasu choćby o minutę kosztuje drogo, podobno drożej niż w Paryżu.
Za pierwszym razem zaparkowaliśmy na dziko. Za lasem z daleka widać było równy wał piachu zasłaniający krajobraz. Im bliżej podchodziliśmy, tym wydma prezentowała się lepiej, a wydeptany szlak przechodził naturalnie w szlak podniebny, a raczej doniebny:)
Droga w górę po tym piachu to niezły wyczyn. Można podchodzić którąś z wydeptanych już ścieżek, można wydeptać swoją własną. Można też skorzystać ze starych schodów (nie tych prowadzących od parkingu), tyle że ze względu na ich konstrukcję pokonywano je często na czworakach.
Na górze nagroda: widok na Atlantyk oraz Zatokę Arcachon i świetne piaskowe krajobrazy.
...i dla tych, którzy lubią po prostu posiedzieć, popatrzeć i pomyśleć, że świat jest piękny.
środa, 26 lipca 2017
Jak wydostać się z Malty po kradzieży wszystkich dokumentów
Cała opowieść o tym, jak załatwiałam paszport tymczasowy na Malcie po kradzieży dokumentów, jest w poprzednim poście.
Teraz skrót w kilku punktach:
1. Natychmiast zgłoś kradzież na policji i weź od nich odpowiedni dokument.
2. Pamiętaj, że na Malcie nie ma ani ambasady polskiej, ani konsulatu. Najbliższy znajduje się przy ambasadzie w Rzymie. Znajdź od razu i zapisz sobie telefon do tej ambasady.
3. Jeśli nie znasz biegle angielskiego, znajdź osobę, która zna i będzie przynajmniej pod telefonem. Albo: wgraj do telefonu odpowiednią aplikację.
4. Zrób dwa zdjęcia paszportowe. Podpisz je.
5. Udaj się do ID Office w Evans Building (ulicy nie pamiętam). Wyjaśnij w czym rzecz (nie znają tam polskiego), wypełnij kwestionariusz i zabierz ze sobą. Potrzebna ci będzie np. informacja, jak na imię miał Twój dziadek ze strony ojca.
6. Biegnij z kwestionariuszem i zdjęciami do notariusza, żeby uwierzytelnił te dokumenty. Jeśli nie masz żadnego dokumentu ze zdjęciem, szybko poproś kogoś w domu, żeby zrobił Ci skan i przesłał MMS. Licz się z wydatkiem rzędu 50 euro.
7. Wróć do ID Office i oddaj to wszystko. Pamiętaj, że teraz wyślą do ambasady w Rzymie, żeby tam je uwierzytelniono.
8. Skorzystaj z numeru telefonu do ambasady w Rzymie i poproś, żeby zrobili to szybko.
9. Nie ruszaj się z poczekalni w ID Office, bo wtedy możesz bardziej liczyć na pomoc tamtejszych urzędników.
10. Podziękuj bardzo serdecznie za załatwienie sprawy.
11. PAMIĘTAJ KONIECZNIE: Biuro ID Office w Valetcie czynne jest do 14.00. OD 12.00 DO 14.00 i na Malcie, i w Rzymie mają PRZERWĘ!!!
A przede wszystkim: NIGDY PRZENIGDY NIE TRZYMAJ W JEDNYM PORTFELU WSZYSTKICH MOŻLIWYCH DOKUMENTÓW!!!
Jak dać sobie ukraść dokumenty na Malcie i... nie zginąć:)
Malta jest wyspą piękną, choć dość jednorodną. Zasadniczo -
jednakowa roślinność, dużo fortów, dużo kościołów, dużo świątyń megalitycznych
i katakumb oraz urocze miasteczka, które wydają się ciągnąć kilometrami, bo
bardzo długo się przez nie przejeżdża. I ta jednolita różnorodność jest
przepiękna. Ale na razie nie o tym będzie...
Na kilka dni przed wyjazdem zadzwoniłam do Halinki, z którą
wybierałam się na Maltę, żeby jej powiedzieć, że ma zrobić ksero dowodu
osobistego i ewentualnie innych dokumentów. Powiedziałam, że dokumenty
oryginalne będziemy trzymać w sejfie, bo ja zawsze tak robię, a nosić ze sobą
będziemy ksero. Żeby kłopotu nie było, oczywiście. Tyle że... sama nie zdążyłam
tego zrobić. Machnęłam ręką, w końcu nigdy nigdzie mnie nie okradli.
Jeśli nie masz cierpliwości, do czytania całego tekstu, przeczytaj rady w punktach.
Jeśli nie masz cierpliwości, do czytania całego tekstu, przeczytaj rady w punktach.
Na Malcie byłyśmy tydzień: od środy do środy. W poniedziałek, na
dwa dni przed wylotem do Polski (zaplanowanym na 6.50 rano - hitlerowska
godzina), wybrałyśmy się na trekking w piękne miejsce - okolice Red Tower
(Mellieha). Bardzo nam się tam podobało. Godzina popołudniowa, ciepło,
zniżające się słońce, klify i widok na sąsiednią wyspę Gozo. Gdy się już
napodziwiałyśmy do bólu, ruszyłyśmy z powrotem. Na ostatnim zakręcie
zobaczyłyśmy nadjeżdżający autobus, więc biegiem do przystanku. Tłok był spory,
bo ludzie o tej porze z plaży wracali albo z pracy - zależy, jaki los komu pisany.
Dwa czy trzy przystanki to niewiele. Nawet nie pomyślałam, żeby przełożyć
plecak do przodu. Szczęśliwe wysiadłyśmy z autobusu na "naszym"
przystanku. Halinka poszła od razu do hotelu, ja na pobliską pocztę. Wyjęłam
kartki, poprosiłam o znaczki. Chcę wyjąć portfel, który przecież gdzieś jest w
plecaku. Na „macanego” nie mogę go znaleźć. Nie ma żadnej lady, więc kucam i
wytrząsam zawartość plecaka na podłogę. Portfela ani śladu. Jako urodzona
optymistka ucieszyłam się, że większą część pieniędzy, których nie zdążyłam
jeszcze wydać, schowałam do bocznej wewnętrznej kieszeni plecaka - zapinanej na
zamek. Za znaczki zapłaciłam, kartki wysłałam. W myśli zrobiłam rachunek strat:
w portfelu było 75 euro (zdążyłam tego dnia dołożyć 50 euro z zapasów!) i...
prawie wszystkie moje dokumenty: dowód osobisty, prawo jazdy, legitymacja ZUS
(całe szczęście, że paszport został w domu), karta EKUZ i... wszystkie moje
karty bankowe: jedna kredytowa i dwie bankomatowe). Uff...
No, cóż - trzeba było się zabrać do roboty. Uświadomiłam sobie, że
to poniedziałek wieczór. Na załatwienie wszystkich spraw miałam tylko wtorek,
jeśli chciałam wrócić do Polski w środę o bladym świcie, tak jak to było
zaplanowane. Poszłam więc na policję. Opowiedziałam policjantom moją fatalną
angielszczyzną, co się wydarzyło. Zrozumieli częściowo, reszty się domyślili.
Dostałam odpowiedni dokument i adres, pod który mam się udać w Valetcie. Miałam
niejasne przeczucie, że może będą schody, ale mocno wierzyłam, że mi się uda...
jakimś cudem:)
Spałam świetnie, bo poszłyśmy sobie jeszcze z Halinką do
hotelowego baru na codzienny kieliszek czerwonego wina. I dobrze, bo czekał
mnie ciekawy dzień. Halinka jeszcze powiedziała do mnie: "Wiesz, na Malcie
nie ma polskiej ambasady". Powiedziałam, że nie szkodzi, bo policjanci
dali mi adres jakiegoś urzędu, który załatwia takie sprawy: ID Office w Evans
Building (ulicy już nie pamiętam). Rano wsiadłam do autobusu i heja. Kto był w
Valetcie ten wie, jak wygląda główna ulica ciągnąca się przez całe miasto -
ulica Republiki. W każdym razie jest długa. ID Office na drugim końcu (w
stosunku do dworca autobusowego). Jest godzina 9.30. Lecę. Początek super.
Ochroniarze kierują mnie najpierw do jednego biura (nie wiem, co zrozumieli),
ale to nie tam. W końcu ląduję na piętrze, tam, gdzie trzeba.
Gdy znowu łamaną angielszczyzną (bluźnię okropnie, bo łamana
angielszczyzna przy mojej znajomości angielskiego to język oksfordzki) usiłuję
wyjaśnić, co się wydarzyło - nadchodzi pomoc. Ojciec z synem - Polacy z
Bydgoszczy - ojciec mniej więcej w moim wieku. Jego okradli, a syn znał
angielski. Na początek zapytali, kiedy mam lot powrotny. Gdy usłyszeli, że
następnego dnia o świcie, powiedzieli, że mam bardzo mało czasu, bo to biuro
jest otwarte tylko do 14.00. Bez chwili zastanowienia opowiedzieli
urzędniczkom, na czym polega mój problem. Dostałam kwestionariusz. Mili panowie
dali mi swój - już wypełniony na wzór. Zaczęłam wypełniać. Nawet mi szło do
miejsca, w którym trzeba było podać numeru dowodu osobistego, bo przecież mi
zginął (to akurat nie był wielki problem, mąż przysłał mi esemesem). Nie znałam
też jednak imienia dziadka ze strony ojca. Dziadek jak mój tata był bardzo
mały, wyemigrował do Ameryki i nigdy nie wrócił, więc nigdy nie go nie poznałam.
Może dlatego nie pamiętałam jego imienia. Panowie stwierdzili, że mam zostawić
wolne miejsca albo "przypomnieć sobie" jakieś imię. Wolałam
zostawić... Trochę mieli dziwne miny, gdy dowiedzieli się, że nie mam żadnego
dokumentu ze zdjęciem. Powiedzieli także, że muszę zrobić dwa zdjęcia i
uwierzytelnić zdjęcia oraz wypełniony kwestionariusz. I że to robią...
farmaceuci - kierownicy aptek..
Zanim znalazłam zakład fotograficzny, znów musiałam przebiec całą
ulicę Republiki. Na każdym rogu pytałam, gdzie mogę "take photo".
Wreszcie mam, co potrzebne. Mam kwestionariusz i dwa zdjęcia. Fajnie! Zdążę!
Wchodzę do pierwszej lepszej pharmacy. Panie sprzedające leki mówią, że
kierownika nie ma i kierują mnie do innej apteki (poprosiłam, żeby jej nazwę
napisały na kartce), gdzie przyjmuje też lekarz, który ma prawo uwierzytelniać
dokumenty. Rzeczywiście - dwa zakręty i jest! Na dole apteka, na piętrze
lekarz. Biegnę po schodach. W kolejce czeka sześć osób. Uff... Nie przeskoczę.
Siedzę. Czas leci. O 11.00 wreszcie wchodzę. Niestety, pan doktor mówi, że
owszem jako osoba zaufania publicznego może uwierzytelniać dokumenty, ale...
wyłącznie swoim pacjentom, czyli tym, których zna osobiście, i radzi, żebym
poszła do sądu. Dobrze, że wiem, gdzie jest sąd. Łatwo trafić, bo to potężny
budynek przy głównej ulicy. Znowu biegnę. Jest 11.30. Straż przy wejściu
głównym do sądu kieruje mnie do biur, do których wchodzi się wejściem bocznym.
Pokazuję kwestionariusz i zdjęcia. Mówią, że tego nie załatwię u nich, mam
wejść wejściem głównym. Usiłuję tłumaczyć, że stamtąd skierowano mnie tutaj.
Nic z tego. Proszę więc o karteczkę z nazwą wydziału. Lecę z karteczką z
powrotem do wejścia głównego. Strażnik czyta i mówi, że mam zejść piętro niżej
(czyli do podziemi). A tam duża sala z wielką ladą i wszędzie biurka: za ladą,
przed ladą, za kolumnami, przed kolumnami i w bocznych szerokich korytarzach.
Staję za ladą i pytam siedzące tam panie, pokazując znowu moje dokumenty, gdzie
to mogę załatwić. Pokazały mi puste biurko pod ścianą. Widać, że jeszcze
niedawno, ktoś przy nim siedział. Wyglądało, jak porzucone. Na krześle leżała
teczka, na blacie jakieś papiery. Czekam. Mija kilka minut. Czekam.
Najwyraźniej nikogo to nie interesuje. W biurze zaczyna się ruch. Siedzące przy
różnych biurkach osoby wstają w jakiejś przypadkowej kolejności, ale
konsekwentnie, zabierają coś tam, niektórzy zakładają jakieś marynarki czy
żakiety (zależy od płci) i wychodzą. Wielka sala pustoszeje. Jest 11.50. Rany!
Wychodzą na przerwę! Za chwilę pewnie nie będzie nikogo. Nie wiadomo, o której
wrócą, a ja do 14.00 muszę być w ID Office po drugiej stronie Valetty, bo
inaczej o jutrzejszym wylocie o 6.50 a.m. mogę zapomnieć. Zaczepiam więc
jednego dość sympatycznie wyglądającego człowieka i próbuję mu wyjaśnić moją
niesłychanie ubogą angielszczyzną tę skomplikowaną sprawę. Mówię też, że pełna
sala ludzi i nie ma nikogo, kto chciałby mi pomóc. Odpowiedział, że on się
postara.
Ucieszyłam się... trochę za wcześnie. Ponieważ wyjaśnianie
szczegółów sprawy szło mi po angielsku bardzo kiepsko, wyjął smartfon i włączył
translator. Było to skuteczne. Po chwili okazało się, że jest jeden poważny
problem: właśnie brak jakiegokolwiek dokumentu ze zdjęciem. Nie mam jak
udowodnić, że ja to ja. Usiłuję coś tłumaczyć, ale prawnik odpowiada pytaniem:
"A moja reputacja?". Cóż, ma rację.
Przychodzi mi do głowy, że w domu został paszport. Pytam, czy
wystarczy zdjęcie odpowiedniej strony paszportu. Na szczęście wystarczy.
Wychodzimy na ulicę, prawnik potrzebuje trochę czasu na kupienie sobie czegoś
do jedzenia, a ja na telefon do męża, żeby pobiegł do domu, znalazł paszport,
zrobił zdjęcie i przesłał mi esemesem. Umówiliśmy się za 20 minut już nie w
sądzie, a w biurze. Uiściwszy 50 euro, dostałam potwierdzenie oraz kartkę z telefonem
do ambasady polskiej w Rzymie, gdzie mieści się konsulat obsługujący Polaków na
Malcie. Wzięłam, co dał. Podziękowałam pięknie. Było już po pierwszej. Mam
godzinę, dużo czasu. Jednak na wszelki wypadek znów pokonuję znaczną część
ulicy Republika biegiem, potem tylko dwa, trzy zakręty i jestem w ID Office.
13.20! Zdążę!
Kilka rad w punktach.
Kilka rad w punktach.
Panie w biurze, od którego zaczęłam rano załatwianie sprawy,
przyjęły kwestionariusz i zdjęcia, i... powiedziały, że teraz muszą to
zeskanować i wysłać... do ambasady w Rzymie. Jeśli do 14.00 otrzymają
potwierdzenie, że wszystko jest w porządku, dokument dostanę. Jeśli nie, to
nie. Przyznam, że w tym momencie trochę zwątpiłam. Przecież w Rzymie też na
pewno mają przerwę na lancz i nikt nawet nie sprawdzi poczty. Teraz przydała
się kartka od prawnika z numerem telefonu do ambasady. Dzwonię, oczywiście nikt
nie odbiera. Korytarz, który jest poczekalnią, pustoszeje. Na tym samym piętrze
najwyraźniej jest żłobek dla dzieci pracowników. Powoli wszyscy wychodzą ze
swoich biur, zabierają dzieci i wózki, petenci opuszczają korytarz. Zostaję
sama. Urzędników coraz mniej. Przychodzi sprzątaczka, myje podłogę. Co kilka
minut dzwonię do ambasady. Nikt nie podnosi słuchawki. Godzina 13.50 - sygnał,
że telefon jest zajęty. To dobrze i źle. Dobrze, bo ktoś już odbiera. Źle, bo
może rozmawiać bardzo długo, a mój czas się kończy. 13.57 - dodzwaniam się.
Odbiera pani, która obiecuje, że zrobi to natychmiast. Natychmiast jednak
chwilę trwa. W urzędzie poza ochroniarzami są już tylko dwie urzędniczki i ja.
Wchodzę do biura. Mówię, że zaraz powinno przyjść potwierdzenie. Mija 14.00.
Pani, która kieruje tym działem, pokazuje, że mogą poczekać jeszcze 5 minut.
Jeśli w tym czasie nie przyjdzie potwierdzenie - nie wydadzą dokumentu. Bez
potwierdzenia w żadnym razie tego nie zrobią. Widać, że jest zła, a
jednocześnie chce pomóc. Godzina 14.07 potwierdzenie przychodzi. Jeszcze 10
minut wypisywania i foliowania dokumentu i cała szczęśliwa wychodzę z ID
Office. Następnego dnia rano mogę spokojnie wylecieć do Polski:) Potem, już w
Polsce, mozolne odtwarzanie dokumentów to pryszcz. Wreszcie koniec... Na
pamiątkę zostaje mi kilkudniowy paszport maltański
Ps. To nie był jednak koniec. Po dwóch
tygodniach nowy kłopot - telefon z banku: portfel z dokumentami (już bez pieniędzy)
ktoś przyniósł do jednego z hoteli:) Coś z tym trzeba zrobić...
wtorek, 13 czerwca 2017
Lepiej było nie jechać
Nieraz lepiej nie pojechać na koncert lubianego artysty. Wczoraj byłam na koncercie Jaromira Nohavicy w Toruniu. Przywiózł ze sobą znakomitych dwóch muzyków. Muzycznie wszystko było ok, a nawet lepiej.
W dobrym koncercie zawsze jest taki moment, kiedy wpada się w muzykę bez reszty. Tutaj też tak było. I wtedy Jaromir Nohavica powiedział kilka zdań o nieprzyjmowaniu uchodźców. Konkluzją było stwierdzenie, że Czesi na pewno ich nie przyjmą i ma nadzieję, że Polacy też nie. Stanęły mi przed oczami dzieci z Aleppo, gruzy tego miasta i wszystkie okropności wojny. Nastrój diabli wzięli, większość sympatii dla Nohavicy też. Jakoś łączyła mi się z nim wrażliwość na życie i krzywdę, głębia obserwacji i duża umiejętność wnikliwej refleksji, zwłaszcza że wiele w życiu przeszedł (także ze swojej winy). Każdy ma prawo do własnych poglądów, on też, ale czy musiałam je poznać w takiej formie i w takim miejscu? Gdy jechałam na koncert, zamierzałam kupić płytę z piosenkami Nohavicy i pójść po autograf. Efekt tych kilku zdań był taki, że odechciało mi się, a w tle piosenek, które dotąd lubiłam, zawsze będę słyszała jego bezwzględne słowa. Szkoda, że pojechałam na ten koncert. Lepiej było żałować, że nie udało mi się wybrać do Torunia, i z przyjemnością dalej słuchać czeskiego barda.
W dobrym koncercie zawsze jest taki moment, kiedy wpada się w muzykę bez reszty. Tutaj też tak było. I wtedy Jaromir Nohavica powiedział kilka zdań o nieprzyjmowaniu uchodźców. Konkluzją było stwierdzenie, że Czesi na pewno ich nie przyjmą i ma nadzieję, że Polacy też nie. Stanęły mi przed oczami dzieci z Aleppo, gruzy tego miasta i wszystkie okropności wojny. Nastrój diabli wzięli, większość sympatii dla Nohavicy też. Jakoś łączyła mi się z nim wrażliwość na życie i krzywdę, głębia obserwacji i duża umiejętność wnikliwej refleksji, zwłaszcza że wiele w życiu przeszedł (także ze swojej winy). Każdy ma prawo do własnych poglądów, on też, ale czy musiałam je poznać w takiej formie i w takim miejscu? Gdy jechałam na koncert, zamierzałam kupić płytę z piosenkami Nohavicy i pójść po autograf. Efekt tych kilku zdań był taki, że odechciało mi się, a w tle piosenek, które dotąd lubiłam, zawsze będę słyszała jego bezwzględne słowa. Szkoda, że pojechałam na ten koncert. Lepiej było żałować, że nie udało mi się wybrać do Torunia, i z przyjemnością dalej słuchać czeskiego barda.
Subskrybuj:
Posty (Atom)