Oto jest pytanie wagi niemal hamletowskiej. Nachodzi mnie zazwyczaj przed spotkaniem z dawno niewidzianymi znajomymi, zwłaszcza kobietami. Zaczynam się wtedy sobie przyglądać. Stawiam lusterko na oknie w pokoju, żeby lepiej widzieć, i... kombinuję. Pociągam z jednej strony, z drugiej strony. Ślicznie! Gładko. Ciągnę raz - 10 lat mniej, drugi raz - 15 lat mniej, trzeci raz - 20 lat mniej... Strach ciągnąć dalej.
Może by tak botoks? Kwas hialuronowy? Widziałam kiedyś koleżankę po drobnej plastycznej ingerencji - fajnie wyglądała. Ale... Ona może tak, bo dba o tę swoją twarz codziennie bardzo starannie. A ja? Ledwo mi się chce machnąć kremem rano i wieczorem. Ale się poprawię! Od Nowego Roku będzie inaczej. Codziennie masaż twarzy, co tydzień maseczka, koniec z wystawianiem twarzy na mróz, śnieg i słońce. Tylko cień i nawilżanie, nawilżanie, nawilżanie. Może to wszystko samo się wciągnie? Nie, samo się nie wciągnie! Więc, co? Botoks? Zastrzyki w twarz? Ryzykowne. Może będę sztuczna jak zimą kwiaty na cmentarzach? A co potem?
Tak się zastanawiałam jeszcze kilka dni temu. Przypomniałam sobie jednak artykuł sprzed dwóch lat, że na Wyspach Brytyjskich zakazano reklamy z Julią Roberts, bo wygląda tam o wiele gładziej niż w rzeczywistości. Może to początek trendu odwrotnego. Może teraz młodzi będą sobie robić sztuczne zmarszczki, bo zacznie obowiązywać twarz, na której maluje się doświadczenie życiowe. Bardzo by mi to pasowało, bo to mam za darmo. Będę się w takim razie starzeć z godnością, a za pieniądze, które wydałabym na botoks, kupię sobie nowy obiektyw do aparatu.
wtorek, 30 grudnia 2014
niedziela, 28 grudnia 2014
O pieczonej gęsi, co przed obiadem świątecznym zaginęła
Święta w tym roku były pełne wrażeń. Tym razem urządziła je siostra w Zielonej Górze. Zgłosiłam się do trzech potraw: bigosu (podobno bardzo dobry), sernika (ten sam, który kiedyś piekłam przez przypadek w wersji podwójnej) oraz gęsi faszerowanej (pysznej, chociaż bardzo pracochłonnej). W tym roku gęś okazała się powodem niezłego zamieszania. Zacznę od tego, że w przygotowaniu jest niezwykle pracochłonna. Trzeba delikatnie wyjąć niemal wszystkie gnatki, zrobić farsz, a potem tak nim wypełnić tuszkę, żeby całość znowu przypominała gęś. Tym razem wyszła pięknie. Równiutka, grubiutka, pięknie przyrumieniona pojechała z nami do Zielonej Góry. Brytfanka została związana czerwoną wstążeczką i zapakowana w dużą reklamówkę, żeby nie klekotała po drodze.
Zbieraliśmy się jak rodzina Homolków: torba z ciuchami, torby z butami, psie jedzenie, psie miski, jedzonko na drogę, pies, słodycze, bagaże mojej mamy, no i trzy pakunki z jedzeniem sztandarowym, czyli rzeczonym bigosem, sernikiem i popisową gęsią.
Był wigilijny poranek. Ustawiliśmy GPS i z hasłem: "Hołowczyc prowadź i nie wygłupiaj się" wyruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy zgodnie ze wskazówkami. Dzięki temu zamiast piękną S5 ominąć Poznań, przedzieraliśmy się przez środek tego miasta i mogliśmy sobie przypomnieć, jak wygląda. Wigilia była zaplanowana na 16.00. Ponieważ dojechaliśmy zaledwie kilkanaście minut przed umówioną godziną, z samochodu wypakowywaliśmy się w przyspieszonym tempie. Kto był wolny, pomagał nam wnosić bagaże na górę. Potem szybkie przebranie się w wizytowe ubranka i... uff!!! Zdążyliśmy tuż przed pierwszą gwiazdką. Rzutem na taśmę:)
Na świętowaniu (które w tym roku było bogate w okazje jak bożonarodzeniowe ciasto w rodzynki) upłynął nam wieczór i pierwszoświąteczne przedpołudnie. W tym czasie oswajaliśmy się z bliźniakami, dla których jestem ciocią babcią oraz uczestniczyliśmy w parapetówce w nowym mieszkaniu mojej siostry.
Wreszcie nadeszła wiekopomna chwila, w której jedną z dwóch głównych ról miała odegrać gęś. Świąteczny obiad dla 10 osób. Wysłałam męża na balkon, żeby przyniósł brytfankę. Wrócił z informacją, że gęsi tam nie ma.
Zbieraliśmy się jak rodzina Homolków: torba z ciuchami, torby z butami, psie jedzenie, psie miski, jedzonko na drogę, pies, słodycze, bagaże mojej mamy, no i trzy pakunki z jedzeniem sztandarowym, czyli rzeczonym bigosem, sernikiem i popisową gęsią.
Był wigilijny poranek. Ustawiliśmy GPS i z hasłem: "Hołowczyc prowadź i nie wygłupiaj się" wyruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy zgodnie ze wskazówkami. Dzięki temu zamiast piękną S5 ominąć Poznań, przedzieraliśmy się przez środek tego miasta i mogliśmy sobie przypomnieć, jak wygląda. Wigilia była zaplanowana na 16.00. Ponieważ dojechaliśmy zaledwie kilkanaście minut przed umówioną godziną, z samochodu wypakowywaliśmy się w przyspieszonym tempie. Kto był wolny, pomagał nam wnosić bagaże na górę. Potem szybkie przebranie się w wizytowe ubranka i... uff!!! Zdążyliśmy tuż przed pierwszą gwiazdką. Rzutem na taśmę:)
Na świętowaniu (które w tym roku było bogate w okazje jak bożonarodzeniowe ciasto w rodzynki) upłynął nam wieczór i pierwszoświąteczne przedpołudnie. W tym czasie oswajaliśmy się z bliźniakami, dla których jestem ciocią babcią oraz uczestniczyliśmy w parapetówce w nowym mieszkaniu mojej siostry.
Wreszcie nadeszła wiekopomna chwila, w której jedną z dwóch głównych ról miała odegrać gęś. Świąteczny obiad dla 10 osób. Wysłałam męża na balkon, żeby przyniósł brytfankę. Wrócił z informacją, że gęsi tam nie ma.
Subskrybuj:
Posty (Atom)