niedziela, 11 września 2016

Pentagon Memorial - miejsce pamięci wydarzeń z11 września 2001 roku

Dziś 11 września. Dokładnie pięć miesięcy temu wraz z koleżanką, z którą wybrałam się do Stanów, zwiedzałam Waszyngton. Nie mogłyśmy nie odwiedzić miejsca pamięci koło Pentagonu. Rano tego dnia w Waszyngtonie lało, ale po południu się wypogodziło. Niebo było wyjątkowo błękitne. Pentagon Memorial ma formę parku. Rośnie tam kilkadziesiąt klonów, a wśród nich są rozmieszczone 184 ławeczki. Każda upamiętnia jedną osobę, która zginęła w wyniku uderzenia samolotu w Pentagon. Ławeczki ustawione są rzędami. Każdy rząd poświęcony jest osobom tego samego rocznika.



Przed wejściem na teren Pentagon Memorial stały grupy młodzieży.


Ruszyłyśmy szybko, żeby dotrzeć do parku i zrobić zdjęcia, zanim zrobi się tam pełno. Zdążyłyśmy. 


Wydawało się, że "mamy to". Po chwili park wypełnili młodzi ludzie, którzy przyszli tu chyba z nauczycielami. Chodzili między ławeczkami, przysiadali na chwilę, czytali nazwiska, niektórzy robili notatki. Pamięć. Dopełnił się Pentagon Memorial.




To było bardzo poruszające. Potem znowu zrobiło się pusto i cicho.


 I pojawiło się skądś Ono. Może symbol nadziei, że ludzkość zmądrzeje?


poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Dopóki niebo nie płacze

Kiedy już wiedziałam, że dostanę picturebooka Dopóki niebo nie płacze, byłam pewna, że będzie to niezwykłe spotkanie z książką, która należy do rodzaju "trzeba mieć w wersji tradycyjnej". Wziąć  do rąk i oswajać się powoli. Nacieszyć tym, co zewnętrzne, zanim zajrzy się do środka. Odpakowałam ją ostrożnie, żeby przypadkiem nie uszkodzić. Przyjrzałam się etui. Z jednej strony fotografia chłopca, z drugiej rysunek. Na nim ten sam chłopiec. Nie pozuje już jednak w stroju uroczystym, tylko zasypia pod chmurką z ulubioną lekturą pod pachą. Marzenia? Niebo? Sen? Każdy z tych wyrazów może być kluczem. W etui książka. Minimalistyczna jasnoszara okładka z wytłoczonym tytułem Dopóki niebo nie płacze. „NIE” wyróżnione ciemnoszarym kolorem. Krótkie zwięzłe NIE. Niezgoda  na to, co się zdarzyło, choć nikt z bohaterów książki jeszcze nie wiedział, że się zdarzy? Protest po niewczasie? Niemy krzyk?
  
Fotografia pochodzi ze strony teatrnn.pl
Wyróżnione są także nazwiska trójki autorów: Iwony Chmielewskiej* – pomysłodawczyni i twórczyni picturebooka, Józefa Czechowicza – poety oraz Abrama Zylberberga – prawdopodobnego autora przedwojennych zdjęć, których  szklane negatywy zostały  odnalezione kilka lat temu w jednej z lubelskich kamienic.

W tym przypadku na początku nie było słowa. Na początku były czarno-białe fotografie: sceny rodzajowe, rodzinne oraz portrety „ku pamięci”. Stały się one inspiracją dla Iwony Chmielewskiej. Każdej spośród wybranych fotografii przypisała wiersz Józefa Czechowicza, wybitnego poety z Lublina, który zginął w jednym z pierwszych bombardowań tego miasta w 1939 roku. Zdjęcia i wiersze połączyła własnymi ilustracjami. W tekście okładkowym napisała: Najpierw zobaczyłam setki portretów – cudem odnaleziony w Lublinie skarb.  Mieszkańcy żydowskiej dzielnicy, przez tyle lat ukryci, darowali nam współczesnym swoje spojrzenia z czasów, gdy nie przeczuwali jeszcze losu, który ich czekał. Te spojrzenia czegoś się domagały, nie dawały mi spokoju. Jeszcze bezpieczni, otoczeni bliskimi, pełni szlachetnego skupienia ludzie prosili, by ich ożywić i dodać im barw. Rzeczywiście autorka te postacie ożywiła i dodała im barw. Zastygłym w wystudiowanych pozach ludziom ofiarowała kolorowe życie w świecie sielskim, ciepłym i miłym, takim, jaki poetycko opisał Czechowicz. Znajdziemy w tych obrazach proste symbole szczęścia i radości: dwa gołąbki, baranka, kołacz, dziecięce zabawki i zabawy, gesty miłości i ufne spojrzenia. Rośliny, zwierzęta i ptaki dodatkowo podkreślają rajskość przedstawianych scen.  Ta idylla kontrastuje z naszą wiedzą o późniejszym losie ludzi z fotografii. Zginęli w czasie wojny brutalnie zamordowani. Nie ma ich, nie ma żydowskiej dzielnicy Lublina, w której mieszkali. Po większości nie zostało nic: ani imię, ani nazwisko, ani nawet grób**. 


Fragment książki "Dopóki niebo nie płacze". Pochodzi ze strony teatrnn.pl

Książka Dopóki niebo nie płacze została przepięknie wydana przez  Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN” (o którym niedługo spróbuję napisać osobno). Warto po nią sięgnąć i znaleźć swoją interpretację historii, którą opowiada Iwona Chmielewska.

                                          

*Po raz pierwszy o Iwonie Chmielewskiej usłyszałam  kilka lat temu od znajomego (od którego dostałam też dwie książki tej autorki: Pamiętnik Blumki i Cztery strony czasu). Najpierw pomyślałam, że pomylił imię. Okazało się jednak, że nie, że chodzi właśnie o Iwonę Chmielewską, uhonorowaną wieloma zagranicznymi nagrodami twórczynię picturebooków, czyli autorskich książek obrazkowych. Nie są to zwykłe książki z ilustracjami, bo obrazy nie pełnią w nich wyłącznie funkcji ozdobnej. Stanowią element równoprawny, niosący przynajmniej tyle samo znaczeń co tekst i związany z nim symbiotycznie.  I tak jak z powieści nie można wyjąć żadnego rozdziału, tak z picturebooka nie można wyjąć żadnej ilustracji bez szkody dla całości.
              

**Iwona Chmielewska podczas wspólnego oglądania książki zwróciła naszą uwagę na jedną z fotografii. Kobieta w ciąży ma brzuch przepasany czarną wstążką. To oznaczało kiedyś, że spodziewa się pogrobowca, czyli dziecka, którego ojciec umarł, nie doczekawszy narodzin potomka. Pomyślałam sobie dzisiaj, że ta książka też jest w pewnym sensie pogrobowcem. 

niedziela, 6 marca 2016

Troda... moja nowa fascynacja

Pewnie nigdy bym nie trafiła do Kościerzyny, gdyby nie koleżanki z warsztatów fotograficznych, które poznałam kilka lat temu. Okazało się, że w mieście, które od dziecka mijam bokiem, jadąc do rodziny mieszkającej w Pręgowie, do Gdańska lub do Gdyni, dzieje się sporo. Tym razem razem z koleżanką pojechałyśmy zobaczyć w Starym Browarze wernisaż wystawy prac Romy Klinkosz "Szminka na patelni". Co mogę powiedzieć? Wmurowało mnie. Może dlatego, że nie miałam czasu się przygotować i sprawdzić przed wyjazdem, kim jest malarka obrazów, które będę oglądać.

Bohaterką każdej z kilkudziesięciu prac Romy Klintosz jest Troda. Troda to imię, które nie istnieje. Istnieje jednak Ona - kobieta: Troda w sukni ślubnej, Troda w oknie, Troda pod piecem, Troda z kulami, Troda z podbitym okiem, Troda zamyślona,Troda prasująca, kąpiąca się czy odpoczywająca z lampką wina itd. - to nasze wcielenia. Codzienność i odświętność. Marzenia i realizm. Przeciwieństwa i dopełnienia. Smutek i śmiech. Emocje, emocje, emocje. Zastanawiałam się, czy to wystawa tylko dla kobiet, ale raczej nie. Myślę, że Troda mówi może nawet głównie do mężczyzn: "Zobacz mnie, jestem taka, jaka jestem, ale jestem".






Od lewej: Krystyna Stroynowska, Maciej Narkun, Roma Klintosz

Dopełnieniem wystawy były zdjęcia Macieja Narkuna (fotomanipulacje - jak sam je nazwał, w większości inspirowane obrazami Romy Klintosz) oraz komentarze poetyckie Krystyny Stroynowskiej.

fot. Wiesław Leszczyński

fot. Wiesław Leszczyński



I jeszcze koncert w wykonaniu trójki młodych muzyków (braci Stroynowskich oraz Olka Narkuna) w otoczeniu tych pięknych obrazów.




Wszystko razem prawdziwa uczta dla ducha. A możliwość porozmawiania choć chwilę z artystami, którzy byli na wyciągnięcie ręki - bezcenna. Mam nadzieję, że to wspomnienie zostanie ze mną bardzo, bardzo długo. W końcu ja też jestem Troda:)







Właściwie inaczej: jesteśmy Trody. Wszystkie:)

wtorek, 26 stycznia 2016

Niespodziewanka w Popradzie - wegetariańska Lahodnosti

Co roku jadę na narty na Słowację, co dla zdeklarowanego narciarza jest dużą przyjemnością, natomiast dla narciarki w stopniu wiecznie początkującym stanowi prawdziwe wyzwanie. Problemem jest nie tyle, którą górę wybrać, bo co tu dużo szukać, gdy w Lucivnie jest stok idealny, ile - czym jeszcze się zająć, bo narty sześć dni pod rząd to trochę dużo.
Najlepszym wyjściem są wycieczki. Miastem leżącym najbliżej Lucivny jest Poprad, powszechnie uznawany za miasto niezbyt ciekawe. Właściwie wymieniają je tylko ci, którzy mijają je lub odwiedzają w drodze na narty lub wędrówki po tatrzańskich szczytach. Lubię takie niby nijakie miasta, bo nic nie obiecują, a jak dobrze się rozejrzeć, zawsze znajdzie się w nich coś fajnego.
Spacer popradzkim deptakiem jest bardzo przyjemny, zwłaszcza gdy pogoda dopisze, leży biały jeszcze śnieg, nie ma ani zbyt wielkiego mrozu, ani tłumów, bo to dopiero forpoczta ferii. Wydawało się już, że to wszystko, czego można oczekiwać od tego miasteczka. Okazało się jednak, że nie.
Obowiązkowym punktem każdej wycieczki jest jedzenie. Trzeba było więc (z Anką i Hanką, które mi dzielnie towarzyszyły w popradzkiej peregrynacji) rozejrzeć się w końcu za jakąś fajną knajpkę. Najpierw nasz wzrok padł na lokal, który miał piękne drewniane drzwi. Wnętrze jednak raczej było zniechęcające. Ponieważ wcześniej (na wysokości kościoła) mijałyśmy ciekawie zaaranżowane wejście do czegoś, co wydawało się barkiem, postanowiłyśmy tam wrócić, raczej z rezygnacji niż chęci. Lokal nazywał się pięknie: Lahodnosti. Sprawdziłam w słowniku, co to oznacza: smakowitość, łagodność, miękkość, delikatność. Piękna nazwa!


Dalej było jeszcze ciekawiej.

Wnętrze kontynuowało smakowitą stylistykę wejścia. Okazało się nad wyraz przestronne. a jednocześnie sprawiało wrażenie zwyczajnego mieszkania, z nieco rozbudowaną jadalnią:



Miły kelner z dobrymi oczami podał kartę i powiedział, że mają też dania dnia i podał nam menu obejmujące cały tydzień. Takie samo wisiało na ścianie.


Zupa, drugie danie i deser z zestawu kosztowały 6 euro. To były prawdziwe delicje. Jak przystało na lokal wegetariański nie było mięsa, była za to fantastyczna zupa z soczewicy, guacamole z pysznym grillowanym ciepłym chlebem (własnego wypieku) oraz deser - niezwykłe połączenie słodkiego maku z utartym w cienkie paski selerem. Dania gustowne i wyrafinowane, choć proste.



Smakowało nam wszystko. Szkoda, że byłyśmy tam tylko raz, tego jednego jedynego dnia. Ale nie zapomnimy i wrócimy do krainy Lahodnosti za rok:)
Ps.
Sympatyczny kelner sprowadził nam taksówkę, którą dojechałyśmy do Lucivny. Kosztowała 6,50 euro:)