Malta jest wyspą piękną, choć dość jednorodną. Zasadniczo -
jednakowa roślinność, dużo fortów, dużo kościołów, dużo świątyń megalitycznych
i katakumb oraz urocze miasteczka, które wydają się ciągnąć kilometrami, bo
bardzo długo się przez nie przejeżdża. I ta jednolita różnorodność jest
przepiękna. Ale na razie nie o tym będzie...
Na kilka dni przed wyjazdem zadzwoniłam do Halinki, z którą
wybierałam się na Maltę, żeby jej powiedzieć, że ma zrobić ksero dowodu
osobistego i ewentualnie innych dokumentów. Powiedziałam, że dokumenty
oryginalne będziemy trzymać w sejfie, bo ja zawsze tak robię, a nosić ze sobą
będziemy ksero. Żeby kłopotu nie było, oczywiście. Tyle że... sama nie zdążyłam
tego zrobić. Machnęłam ręką, w końcu nigdy nigdzie mnie nie okradli.
Jeśli nie masz cierpliwości, do czytania całego tekstu, przeczytaj rady w punktach.
Jeśli nie masz cierpliwości, do czytania całego tekstu, przeczytaj rady w punktach.
Na Malcie byłyśmy tydzień: od środy do środy. W poniedziałek, na
dwa dni przed wylotem do Polski (zaplanowanym na 6.50 rano - hitlerowska
godzina), wybrałyśmy się na trekking w piękne miejsce - okolice Red Tower
(Mellieha). Bardzo nam się tam podobało. Godzina popołudniowa, ciepło,
zniżające się słońce, klify i widok na sąsiednią wyspę Gozo. Gdy się już
napodziwiałyśmy do bólu, ruszyłyśmy z powrotem. Na ostatnim zakręcie
zobaczyłyśmy nadjeżdżający autobus, więc biegiem do przystanku. Tłok był spory,
bo ludzie o tej porze z plaży wracali albo z pracy - zależy, jaki los komu pisany.
Dwa czy trzy przystanki to niewiele. Nawet nie pomyślałam, żeby przełożyć
plecak do przodu. Szczęśliwe wysiadłyśmy z autobusu na "naszym"
przystanku. Halinka poszła od razu do hotelu, ja na pobliską pocztę. Wyjęłam
kartki, poprosiłam o znaczki. Chcę wyjąć portfel, który przecież gdzieś jest w
plecaku. Na „macanego” nie mogę go znaleźć. Nie ma żadnej lady, więc kucam i
wytrząsam zawartość plecaka na podłogę. Portfela ani śladu. Jako urodzona
optymistka ucieszyłam się, że większą część pieniędzy, których nie zdążyłam
jeszcze wydać, schowałam do bocznej wewnętrznej kieszeni plecaka - zapinanej na
zamek. Za znaczki zapłaciłam, kartki wysłałam. W myśli zrobiłam rachunek strat:
w portfelu było 75 euro (zdążyłam tego dnia dołożyć 50 euro z zapasów!) i...
prawie wszystkie moje dokumenty: dowód osobisty, prawo jazdy, legitymacja ZUS
(całe szczęście, że paszport został w domu), karta EKUZ i... wszystkie moje
karty bankowe: jedna kredytowa i dwie bankomatowe). Uff...
No, cóż - trzeba było się zabrać do roboty. Uświadomiłam sobie, że
to poniedziałek wieczór. Na załatwienie wszystkich spraw miałam tylko wtorek,
jeśli chciałam wrócić do Polski w środę o bladym świcie, tak jak to było
zaplanowane. Poszłam więc na policję. Opowiedziałam policjantom moją fatalną
angielszczyzną, co się wydarzyło. Zrozumieli częściowo, reszty się domyślili.
Dostałam odpowiedni dokument i adres, pod który mam się udać w Valetcie. Miałam
niejasne przeczucie, że może będą schody, ale mocno wierzyłam, że mi się uda...
jakimś cudem:)
Spałam świetnie, bo poszłyśmy sobie jeszcze z Halinką do
hotelowego baru na codzienny kieliszek czerwonego wina. I dobrze, bo czekał
mnie ciekawy dzień. Halinka jeszcze powiedziała do mnie: "Wiesz, na Malcie
nie ma polskiej ambasady". Powiedziałam, że nie szkodzi, bo policjanci
dali mi adres jakiegoś urzędu, który załatwia takie sprawy: ID Office w Evans
Building (ulicy już nie pamiętam). Rano wsiadłam do autobusu i heja. Kto był w
Valetcie ten wie, jak wygląda główna ulica ciągnąca się przez całe miasto -
ulica Republiki. W każdym razie jest długa. ID Office na drugim końcu (w
stosunku do dworca autobusowego). Jest godzina 9.30. Lecę. Początek super.
Ochroniarze kierują mnie najpierw do jednego biura (nie wiem, co zrozumieli),
ale to nie tam. W końcu ląduję na piętrze, tam, gdzie trzeba.
Gdy znowu łamaną angielszczyzną (bluźnię okropnie, bo łamana
angielszczyzna przy mojej znajomości angielskiego to język oksfordzki) usiłuję
wyjaśnić, co się wydarzyło - nadchodzi pomoc. Ojciec z synem - Polacy z
Bydgoszczy - ojciec mniej więcej w moim wieku. Jego okradli, a syn znał
angielski. Na początek zapytali, kiedy mam lot powrotny. Gdy usłyszeli, że
następnego dnia o świcie, powiedzieli, że mam bardzo mało czasu, bo to biuro
jest otwarte tylko do 14.00. Bez chwili zastanowienia opowiedzieli
urzędniczkom, na czym polega mój problem. Dostałam kwestionariusz. Mili panowie
dali mi swój - już wypełniony na wzór. Zaczęłam wypełniać. Nawet mi szło do
miejsca, w którym trzeba było podać numeru dowodu osobistego, bo przecież mi
zginął (to akurat nie był wielki problem, mąż przysłał mi esemesem). Nie znałam
też jednak imienia dziadka ze strony ojca. Dziadek jak mój tata był bardzo
mały, wyemigrował do Ameryki i nigdy nie wrócił, więc nigdy nie go nie poznałam.
Może dlatego nie pamiętałam jego imienia. Panowie stwierdzili, że mam zostawić
wolne miejsca albo "przypomnieć sobie" jakieś imię. Wolałam
zostawić... Trochę mieli dziwne miny, gdy dowiedzieli się, że nie mam żadnego
dokumentu ze zdjęciem. Powiedzieli także, że muszę zrobić dwa zdjęcia i
uwierzytelnić zdjęcia oraz wypełniony kwestionariusz. I że to robią...
farmaceuci - kierownicy aptek..
Zanim znalazłam zakład fotograficzny, znów musiałam przebiec całą
ulicę Republiki. Na każdym rogu pytałam, gdzie mogę "take photo".
Wreszcie mam, co potrzebne. Mam kwestionariusz i dwa zdjęcia. Fajnie! Zdążę!
Wchodzę do pierwszej lepszej pharmacy. Panie sprzedające leki mówią, że
kierownika nie ma i kierują mnie do innej apteki (poprosiłam, żeby jej nazwę
napisały na kartce), gdzie przyjmuje też lekarz, który ma prawo uwierzytelniać
dokumenty. Rzeczywiście - dwa zakręty i jest! Na dole apteka, na piętrze
lekarz. Biegnę po schodach. W kolejce czeka sześć osób. Uff... Nie przeskoczę.
Siedzę. Czas leci. O 11.00 wreszcie wchodzę. Niestety, pan doktor mówi, że
owszem jako osoba zaufania publicznego może uwierzytelniać dokumenty, ale...
wyłącznie swoim pacjentom, czyli tym, których zna osobiście, i radzi, żebym
poszła do sądu. Dobrze, że wiem, gdzie jest sąd. Łatwo trafić, bo to potężny
budynek przy głównej ulicy. Znowu biegnę. Jest 11.30. Straż przy wejściu
głównym do sądu kieruje mnie do biur, do których wchodzi się wejściem bocznym.
Pokazuję kwestionariusz i zdjęcia. Mówią, że tego nie załatwię u nich, mam
wejść wejściem głównym. Usiłuję tłumaczyć, że stamtąd skierowano mnie tutaj.
Nic z tego. Proszę więc o karteczkę z nazwą wydziału. Lecę z karteczką z
powrotem do wejścia głównego. Strażnik czyta i mówi, że mam zejść piętro niżej
(czyli do podziemi). A tam duża sala z wielką ladą i wszędzie biurka: za ladą,
przed ladą, za kolumnami, przed kolumnami i w bocznych szerokich korytarzach.
Staję za ladą i pytam siedzące tam panie, pokazując znowu moje dokumenty, gdzie
to mogę załatwić. Pokazały mi puste biurko pod ścianą. Widać, że jeszcze
niedawno, ktoś przy nim siedział. Wyglądało, jak porzucone. Na krześle leżała
teczka, na blacie jakieś papiery. Czekam. Mija kilka minut. Czekam.
Najwyraźniej nikogo to nie interesuje. W biurze zaczyna się ruch. Siedzące przy
różnych biurkach osoby wstają w jakiejś przypadkowej kolejności, ale
konsekwentnie, zabierają coś tam, niektórzy zakładają jakieś marynarki czy
żakiety (zależy od płci) i wychodzą. Wielka sala pustoszeje. Jest 11.50. Rany!
Wychodzą na przerwę! Za chwilę pewnie nie będzie nikogo. Nie wiadomo, o której
wrócą, a ja do 14.00 muszę być w ID Office po drugiej stronie Valetty, bo
inaczej o jutrzejszym wylocie o 6.50 a.m. mogę zapomnieć. Zaczepiam więc
jednego dość sympatycznie wyglądającego człowieka i próbuję mu wyjaśnić moją
niesłychanie ubogą angielszczyzną tę skomplikowaną sprawę. Mówię też, że pełna
sala ludzi i nie ma nikogo, kto chciałby mi pomóc. Odpowiedział, że on się
postara.
Ucieszyłam się... trochę za wcześnie. Ponieważ wyjaśnianie
szczegółów sprawy szło mi po angielsku bardzo kiepsko, wyjął smartfon i włączył
translator. Było to skuteczne. Po chwili okazało się, że jest jeden poważny
problem: właśnie brak jakiegokolwiek dokumentu ze zdjęciem. Nie mam jak
udowodnić, że ja to ja. Usiłuję coś tłumaczyć, ale prawnik odpowiada pytaniem:
"A moja reputacja?". Cóż, ma rację.
Przychodzi mi do głowy, że w domu został paszport. Pytam, czy
wystarczy zdjęcie odpowiedniej strony paszportu. Na szczęście wystarczy.
Wychodzimy na ulicę, prawnik potrzebuje trochę czasu na kupienie sobie czegoś
do jedzenia, a ja na telefon do męża, żeby pobiegł do domu, znalazł paszport,
zrobił zdjęcie i przesłał mi esemesem. Umówiliśmy się za 20 minut już nie w
sądzie, a w biurze. Uiściwszy 50 euro, dostałam potwierdzenie oraz kartkę z telefonem
do ambasady polskiej w Rzymie, gdzie mieści się konsulat obsługujący Polaków na
Malcie. Wzięłam, co dał. Podziękowałam pięknie. Było już po pierwszej. Mam
godzinę, dużo czasu. Jednak na wszelki wypadek znów pokonuję znaczną część
ulicy Republika biegiem, potem tylko dwa, trzy zakręty i jestem w ID Office.
13.20! Zdążę!
Kilka rad w punktach.
Kilka rad w punktach.
Panie w biurze, od którego zaczęłam rano załatwianie sprawy,
przyjęły kwestionariusz i zdjęcia, i... powiedziały, że teraz muszą to
zeskanować i wysłać... do ambasady w Rzymie. Jeśli do 14.00 otrzymają
potwierdzenie, że wszystko jest w porządku, dokument dostanę. Jeśli nie, to
nie. Przyznam, że w tym momencie trochę zwątpiłam. Przecież w Rzymie też na
pewno mają przerwę na lancz i nikt nawet nie sprawdzi poczty. Teraz przydała
się kartka od prawnika z numerem telefonu do ambasady. Dzwonię, oczywiście nikt
nie odbiera. Korytarz, który jest poczekalnią, pustoszeje. Na tym samym piętrze
najwyraźniej jest żłobek dla dzieci pracowników. Powoli wszyscy wychodzą ze
swoich biur, zabierają dzieci i wózki, petenci opuszczają korytarz. Zostaję
sama. Urzędników coraz mniej. Przychodzi sprzątaczka, myje podłogę. Co kilka
minut dzwonię do ambasady. Nikt nie podnosi słuchawki. Godzina 13.50 - sygnał,
że telefon jest zajęty. To dobrze i źle. Dobrze, bo ktoś już odbiera. Źle, bo
może rozmawiać bardzo długo, a mój czas się kończy. 13.57 - dodzwaniam się.
Odbiera pani, która obiecuje, że zrobi to natychmiast. Natychmiast jednak
chwilę trwa. W urzędzie poza ochroniarzami są już tylko dwie urzędniczki i ja.
Wchodzę do biura. Mówię, że zaraz powinno przyjść potwierdzenie. Mija 14.00.
Pani, która kieruje tym działem, pokazuje, że mogą poczekać jeszcze 5 minut.
Jeśli w tym czasie nie przyjdzie potwierdzenie - nie wydadzą dokumentu. Bez
potwierdzenia w żadnym razie tego nie zrobią. Widać, że jest zła, a
jednocześnie chce pomóc. Godzina 14.07 potwierdzenie przychodzi. Jeszcze 10
minut wypisywania i foliowania dokumentu i cała szczęśliwa wychodzę z ID
Office. Następnego dnia rano mogę spokojnie wylecieć do Polski:) Potem, już w
Polsce, mozolne odtwarzanie dokumentów to pryszcz. Wreszcie koniec... Na
pamiątkę zostaje mi kilkudniowy paszport maltański
Ps. To nie był jednak koniec. Po dwóch
tygodniach nowy kłopot - telefon z banku: portfel z dokumentami (już bez pieniędzy)
ktoś przyniósł do jednego z hoteli:) Coś z tym trzeba zrobić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz