Dopiero na kilka dni przed wyjazdem do Lizbony przypomniało mi się, że Marcin Kydryński, którego Sjesty z przyjemnością słucham, napisał książkę o tym mieście: Miasto moich ulic. Lizbona. Szybko zamówiłam ją w internecie. Okazało się jednak, że nie można tej książki tak po prostu łyknąć, nawet z towarzyszeniem muzyki z płyty o tej samej nazwie. Do wyjazdu zdążyłam przeczytać niespełna połowę. Zapamiętałam, że fado to znaczy "los, przeznaczenie", a Lizbona pachnie saudade, co tylko w przybliżeniu można przetłumaczyć na "tęsknota".
Wreszcie tam docieramy. Po głowie chodzi mi cytat: "Jeśli akurat jest wtorek...". Niestety, nie pamiętam, gdzie wtedy pójść, żeby posłuchać prawdziwego fado. Akurat JEST wtorek i cytując Kydryńskiego: "Przed nami pierwszy, dla niektórych pospiesznych wędrowców jedyny wieczór. Im współczuję". Nam jednak tak bardzo współczuć nie trzeba, bo chociaż następnego dnia bladym świtem wyruszamy na Maderę, jeszcze tu wrócimy. Dziś jednak nie mamy wiele czasu. Lokujemy się więc w znakomicie położonym hotelu Pensao Nova Goa (o którym wkrótce napiszę osobno). Jemy bardzo dobrą kolację w restauracji Piri Piri, z rybami i owocami morza, a potem spacerujemy po okolicznych uliczkach w poszukiwaniu jakiegoś muzycznego miejsca. Korcą nas schody, w końcu schodkowych ulic w Polsce nie ma tak wielu, więc wspinamy się i wspinamy. I już gdy wydaje się, że "Jeśli akurat jest wtorek..." to słowa mocno przesadzone, z jednego z lokalików dochodzi do nas muzyka. Bez zastanowienia wchodzimy do środka.
Pierwsze wrażenie:
Zostajemy! Lokal ekstra! O to nam chodziło.
Niestety, nie możemy nic już zjeść, bo jesteśmy po superkolacji, ale białe wino zamawiamy. A jakże! Z rozsądku wychodzimy dość wcześnie, rano trzeba na Maderę, ale obiecujemy sobie, że wrócimy. Na pewno.
I wracamy po trzech dniach wspaniałego pobytu na zielonej wyspie. Dzień upływa nam na zwiedzaniu Lizbony, ale wieczorem biegniemy znajomymi schodami na górę - tym razem głodne. Zamawiamy każda po jednogarnkowej potrawie z rybą w środku. I... totalny zawód. Smak potrawy jest tak niezgodny z naszymi przyzwyczajeniami, że mimo otwarcia na eksperyment nie udaje się nam zbyt wiele zjeść. Za to goście przy innych stolikach jedzą z apetytem... do ostatniej łyżki. Wszyscy (tu już łącznie z nami) chętnie piją wino i piwo, a niektórzy także kieliszek czegoś mocniejszego na odchodne. Znowu słuchamy muzyki. Tym razem jest tylko jeden gitarzysta, ale częściej śpiewa sama właścicielka
Następnego dnia jesteśmy tak zmęczone, że szybko idziemy spać. Jednak ostatni wieczór trudno spędzić bez fado. Postanawiamy na zakończenie pobytu wybrać inny lokal. Schodząc z zamku św. Jerzego, widzimy napis Free Fado. Miejsce wydaje się idealne.
Knajpka rzeczywiście jest ucieleśnieniem wyobrażenia turysty o lizbońskim wieczorze. Przyjemny wystrój, dobra kolacja i dziewczyna wykonująca fado: długie włosy, karminowe usta, chusta w czerwone kwiaty i gitara w rękach. Gra dobrze, choć przeinterpretowuje piosenki ("teraz będę przeżywać"). "Przeżywanie" nie przeszkadza jej zachowywać rygorystyczny rytm pracy znany z dawnych dansingów: trzy utwory i 20 minut przerwy, trzy utwory i 20 minut przerwy. Hmmm...
Jemy kolację i zwiewamy stamtąd... po schodkach na "naszą" górkę:) Ale to nawet nie jest wtorek! Jeszcze gorzej - to poniedziałek. W środku Sao Cristovao siedzą tylko: właścicielka, jakaś towarzysząca jej kobieta w podobnym wieku i mężczyzna, który stoi za barem ubrany w kurtkę i fartuch. Wygląda na to, że kucharka i kelnerka mają wolne (może za pracę w niedzielę - w końcu to też UE). Gitarzysty także nie ma! Żadnego! Właścicielka angielskiego nie zna, ale słowo "music" ma brzmienie międzynarodowe, więc rozumie, o co nam chodzi. Zresztą nas też rozpoznaje. Wycisza serial i włącza fado z puszki. Trudno, zamawiamy karafkę wina i siedzimy, nie dając się namówić na nic do jedzenia, choć może dziś wrażenia byłyby inne. Po około 20 minutach pojawia się "nasz" gitarzysta. Nadzieję budzi na chwilę jego uśmiech. Siada na swoim miejscu, ale... nie ma gitary. Siedzi z poważną miną 5 minut, 10, 20... Dostaje lampkę wina, wypija tylko łyk, potem drugi. I znowu siedzi niemal bez ruchu. W końcu, jak już myślimy, że nic z tego nie będzie, wstaje, wchodzi za kontuar i wyciąga gitarę. Wydaje nam się, że nie ma dziś weny, ale nie. Po chwili fado w odcieniu saudade znowu rozbrzmiewa. Właścicielka śpiewa, schodzą się goście. Jest cudnie.
Mamy odwagę wystukiwać rytm na czym się da, nawet nucimy refren tęsknej piosenki. Piękne zakończenie ostatniego lizbońskiego wieczoru. Trzeba tam wrócić. Trzeba wrócić do Lizbony. Koniecznie.